My, kobiety, gotujemy, żeby sprawić przyjemność
Pasja często rozwija się w nas już od najmłodszych lat, aby z czasem stać się naszą codziennością i sposobem na życie. Z Agatą Wojdą, jedną z najlepszych szefowych kuchni w Polsce, rozmawiamy o początkach jej kariery, kulinarnych różnicach między kobietami i mężczyznami oraz felietonistycznych inspiracjach.
Z wykształcenia jest Pani muzykolożką i skrzypaczką. Jak muzyka poprowadziła Panią do gastronomii?
Gotowanie było pewnym moim hobby, zainteresowaniem od najmłodszych lat. To są według mnie banały, ale z drugiej strony pokazują, że człowiek miał fioła na tym punkcie. Zaczynało się od prostego gotowania dziecka wracającego ze szkoły, które musi przygotować sobie obiad, pomaga rodzicom, a potem i dla nich przygotowuje jedzenie, by mieli co zjeść po powrocie z pracy. Z czasem zaczyna eksperymentować, próbować, zbiera zeszyty i zapisuje, działa. To był czas, kiedy pojawiały się pierwsze kluby dyskusyjne, fora, internet w ogóle zaczął działać - była to dodatkowa możliwość wymiany przepisów i rozmów z innymi. Tak to sobie narastało, aż przyszedł pewien pomysł, propozycja. Chodziło oto, by przeprowadzić katamaran z Hiszpanii do RPA. Było takie ogłoszenie w sieci, a ja wtedy spotykałam się z osobą mocno zaangażowaną w żeglarstwo. Majtek był ze mnie żaden, nie byłam do tego uprawniona, do dziś nie jestem mistrzem wiązania węzłów, ale świetnie się mogłam nadawać do karmienia załogi, która przecież musiała być obecna na takim katamaranie. Dlatego zgłosiłam się. Robiłam tam różne rzeczy i przy okazji wyprowadziłam to moje karmienie przyjaciół i rodziny w świat, by robić to dla większej grupy ludzi. Tak się stało, że jak wróciłam z tej wyprawy, która koniec końców i tak się nie odbyła - pracowaliśmy na katamaranie, by przygotować go do podróży, a jego stan był naprawdę zły - okazało się, że nadal mam ochotę na przygodę. Sprawdziłam się w kuchni na katamaranie i w związku z tym pomyślałam, że to może być jakiś sposób na zarabianie podczas przyszłych wakacji czy sezonu. Nadal było bardzo dużo ogłoszeń w portach, że ktoś potrzebuje załogi.
Po powrocie do Warszawy natychmiast postanowiłam zdobyć doświadczenie, pewność i wiedzę, dlatego poszłam do pracy do restauracji. Los jednak jest przewrotny i okrutny. Gdy poszłam zapisać się do restauracji, mój partner zakończył ze mną znajomość i poszedł w swoją stronę. Od tego czasu nigdy już nie pływałam, ale za to zostałam w środowisku gastronomicznym. Okazało się, że jest to fajne, takie wrzucenie się w intensywną pracę, żeby poradzić sobie z rozłąką i rozstaniem. W kuchni, w gastronomii, popularne jest bycie pracoholikiem. Tak też się stało.
To było właśnie takie przejście z jednego zawodu do drugiego. Ta muzyczna wrażliwość znajduje swoje odniesienie w gastronomii, ja sama w sobie tego świadomie nie zauważam, ale zrobiłam sobie taką pewną analizę, dlaczego mi to tak dobrze wyszło. Pomijam estetyczne odczucia, wrażliwość, myślenie emocjami, ale na przykład ten pracoholizm. Nie lubię opowiadać o swojej kuchni jakoś górnolotnie, bo najbardziej w niej mi zależy na tym, by osoba, którą karmię, zapamiętała, że to ja przygotowałam to jedzenie i że zrobiłam to bardzo, bardzo dobrze. Ta pracowitość, powtarzalność ma bardzo wiele wspólnego z moim muzycznym wykształceniem. Umiejętność grania czy sukces w nim polega na systematyczności, ćwiczeniach, poświęceniu dużej ilości czasu, powtarzalności i dokładności. Zawsze sobie też żartuję, że jest jeszcze przecież funkcja dyrygenta, kogoś, kto jest tym szefem kuchni w kuchni i ma swoich pracowników, a w ramach tego, że jest tam i ma zespół, to jeszcze musi im przypisać pewne role i tak nimi podyrygować, żeby kolacja się po prostu udała.
Mówi Pani, że najpierw gotowała Pani dla rodziny i przyjaciół, a potem nagle dla większego grona - to był skok na głęboką wodę, jeśli chodzi o liczbę osób do wyżywienia.
Tak, ale miałam to wielkie szczęście, że wybierałam z wielu propozycji i skorzystałam z oferty restauracji, która się dopiero otwierała. Miałam przyjemność wejścia do teamu, który zaczynał się tworzyć i do zasad, które też dopiero powstawały. Na miejscu restauracji orientalnej otwierał się lokal z kuchnią francuską, w związku z tym budował się nowy personel, zasady oraz nowa szkoła. Uczenie się tego wszystkiego. Pojawienie się osoby takiej jak ja, która obcowała z urządzeniami, narzędziami, z wyczuciem, miała wiedzę przeczytaną czy zdobytą, a także była smakoszem, to był dobry zalążek, żeby z tego coś wyszło. Pasjonaci mają to do siebie, że ich to wszystko wciąga, a ja byłam taką osobą. Pojawiłam się w miejscu, które startowało, które uczyło tak samo tych bez doświadczenia gastronomicznego, jak i z nim. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że różnie to bywa - tak jak dla niektórych jest to zawód obowiązkowy, tak dla innych pasja. Z tym się wiąże, kto się czego nauczy lub kto się czego chce nauczyć, a także jak te osoby pracują. Gdy ktoś zaczął mi pokazywać to wszystko, uczyć, to było to łatwe i proste. Myślę, że właśnie dlatego tak fajnie się to udało.
Gdy zaczynałam, to czasami mówiłam komuś, że uwielbiam to robić i że chcę spróbować, ponosząc wszelkie konsekwencje. Zdawałam sobie sprawę, jak może być nudno, że to nie jest tylko ugotowanie jedzenia komuś, ale też jest to powtarzalne, przez pół roku można gotować to samo codziennie i starać się zrobić to naprawdę dobrze. W związku z tym chcę zauważyć, że wtedy, gdy ja byłam tym pasjonatem, miałam ochotę to zrobić, więc poszłam do całkiem fajnego, porządnego lokalu. Tak, dzisiaj tych ludzi zajmujących się gastronomią, pasjonatów tworzących swoje projekty albo traktujących je jako takie doklejone do innej codziennej pracy, jest bardzo dużo.
Wiem, że aktualnie nie szefuje Pani w żadnej restauracji. Z czego to wynika i czy ma Pani plany na powrót do tej kuchennej przygody?
Sądzę, że wynika to z sytuacji pandemicznej panującej wokół nas. Chwilę przed pandemią, w listopadzie 2019 roku, otworzyłam lokal, który uważałam za swoje miejsce na Ziemi. To był "Fest". Był to lokal taki jak ja, gdzie mogłam gotować tak, jak ja chcę - rodzaj prostego miejsca z bardzo dobrym jedzeniem, z pomysłem, z satysfakcjonującymi porcjami, które nie były eksperymentami czy niewielką degustacją. Do tego dochodził dobór win w cenach dostępnych dla każdego, żeby można było usiąść, dobrze zjeść, spróbować do tego wina i będzie to zadowalającej jakości, będzie przygodą. Miejsce niezobowiązujące, ale do którego przyjdą goście w każdym wieku i z różnych powodów. Moja praca pokazała mi, że jestem w stanie to zrobić, że nie jestem ukierunkowana na konkretną grupę, jakiś target. Oczywiście mam pewnie jakąś grupę gości, którą by się dało jakoś określić i wpisać w jakieś ramy, ale wszyscy oni odnajdują się w tym, co robię. I to zarówno osoby osiemdziesięcioletnie, jak i dwudziestoletnie. Ważne jest, by przedział wieku był otwarty. I było takie miejsce, powstało, z pięknym tarasem, z pięknym widokiem, z mnóstwem zieleni, blisko domu. Ale sytuacja pandemiczna spowodowała, że trzeba było te marzenia obciąć, zamknąć. Niestety o wiele za szybko. Coś, o czym człowiek opowiadał z pasją i zaangażowaniem, z wewnętrzną dumą, przekonany, że można mieć takie swoje miejsce, zostało zamknięte i tyle.
Jestem osobą mocno stojącą na ziemi. Dopóki czuję w sobie siłę, że mogę pracować i że mnie to wciąga, że lubię być w kuchni, że nie jest to jeszcze jakieś zmęczenie materiału, poza fizycznym przemęczeniem, które swoją drogą lubię, to chcę mieć takie miejsce. Chcę pracować, chcę kontynuować to, co się ucięło. Mam różnego rodzaju propozycje, czasem ktoś się pojawi na horyzoncie z jakąś rozmową, ale mimo wszystko próbuję z takich rozmów swoją kandydaturę wycofać. To dlatego, że niby wiem, że można pójść na różnego rodzaju kompromisy, ale czuję, że chciałabym zrobić tę rzecz, którą czuję, na którą czekają goście, którą ja chciałabym robić. Bardzo bym chciała mieć po prostu swoją restaurację.
Mówiła Pani o kuchni, która jest takim Pani wyznacznikiem, którą Pani serwowała. Prostota czy eksperyment - czym się Pani kieruje? Domyślam się, że jednak prostota.
Smak. Smak i prostota. Nie jestem mistrzem ani propagatorem nowoczesnych technik, takie rzeczy mnie zupełnie nie interesują. Jestem osobą, która zdecydowanie bardziej woli zjeść w jakimś pięknym bistro, które związane jest z terenem, z typem kuchni, produktem, który tam występuje, z jakimś ich pomysłem. Nie muszę jeść jakichś wyjątkowych rzeczy, nie kręci mnie to. Mój mózg nawet tego nie zapamiętuje. Trudno mi jest przypomnieć sobie jakiś posiłek spośród dziesięciu czy dwunastu małych dań i porcji. Wolę zjeść dobrze przygotowane jedzenie, które się potem świetnie kojarzy i zapamiętuje. Mnie bardziej zafascynuje piękny koszyk warzyw niż eleganckie, ale za bardzo skomplikowane danie. Jestem zdecydowanie za prostotą, ale która zaskakuje. Lubię budować swoje talerze zrozumiale, bezpiecznie. Nawet jeśli jest coś inaczej podane, to nawet ta osoba osiemdziesięcioletnia chętnie to zje. To jest ten comfort food, który lubię robić i chyba zawsze będę. Mam nadzieję, że właśnie z tym też się kojarzę.
A patrząc ogólniej - jakimi wyznacznikami powinni kierować się szefowie kuchni, żeby właśnie tworzyć takie miejsce swoje, ale dla innych.
Podchodząc zupełnie techniczne, ważne jest pojęcie lokalizacji - tego, co jest dookoła i co jest potrzebne w danym miejscu. Mimo wszystko okazuje się, że jeśli nawet tu, w Warszawie, nie mamy gdzie zjeść i chcielibyśmy odwiedzić ulubionego szefa kuchni, to minimalnie wchodzi w grę pewnego rodzaju lokalizacja. Chcielibyśmy jeść w miejscach trochę bardziej specjalnych z wyglądu, trochę przyjemniejszych w naszej wyobraźni.
Ważne jest zdecydowanie się, kto będzie do nas przychodził i zastanowienie się, dokąd ten ktoś dotrze. Bo gdybym ja na przykład dzisiaj wpadła na pomysł, nawet będąc znana czy popularna, otwarcia lokalu na dalekiej Białołęce, to zadziałałoby to raz, drugi, ale ten typ lokalizacji nie ściągnąłby odpowiedniej liczby gości. Ważne jest zobaczenie otoczenia, dla kogo i gdzie będziemy gotowali. Nie jesteśmy takim społeczeństwem, które specjalnie będzie jeździć. Robimy do świetnie za granicą, potrafimy pojechać kilka godzin w jedną stronę tylko po to, by zjeść jeden posiłek. W Polsce nam to zdecydowanie trudniej wychodzi. Jesteśmy albo przy okazji w tym miejscu ukochanym, albo jeśli mamy go relatywnie blisko.
W kwestii gotowania - różne rzeczy potrzebne są w różnych rejonach. Ja mówię to dlatego, że jestem osobą, która jada, bywa, zagląda. Zdaję sobie sprawę, do jakiego miejsca poszłam. Może to być barek osiedlowy, bardzo popularny, który po prostu karmi mieszkańców dużych blokowisk - zdaję sobie z tego sprawę, jak ktoś powinien tutaj gotować. Gdyby ktoś wpadł na pomysł wymienienia tego miejsca na mnie to wiem, że musiałabym się dostosować do środowiska. Nie wszystko wszędzie zadziała, nie wszystko wszędzie ma swoje miejsce.
Fajnie jest też znaleźć swoją ścieżkę gotowania, ale nie taką egocentryczną. Wypracowałam sobie swój pewnego rodzaju styl, to, czego ludzie się u mnie spodziewają. Bardzo często słyszę, że: "To jest dokładnie takie, jak robi Agata Wojda", "To jest cała Agata Wojda". Zdarzają mi się sytuacje, kiedy ktoś, kto zupełnie nie wie, że gotuję w konkretnym miejscu, mówi: "No to musi być Agata Wojda!". Przydarzyło mi się to na przykład na Podlasiu i gość jednej restauracji był absolutnie w szoku, gdy okazało się, że miał rację. To jest fantastyczne wyrobić sobie taki styl, a to znowu oznacza, że nie trzeba iść za modą ani czegoś totalnie zmieniać na swój sposób, czy też kopiować. Można wymyślać inne rzeczy. Nie iść w sałatki, które są ograne, znane wszystkim. Szukać połączeń, które nadal będzie można nazwać sałatką albo nadal będzie to sezonowy określony produkt, ale człowiek się nim trochę zabawi. Trzeba działać w poczuciu, że to, co gotujemy, nam by bardzo smakowało i sami byśmy to zjedli. To jest taka moja podstawowa zasada. Żebyśmy mieli jasność - ja sobie nigdy nie gotuję, nie lubię tego, ale najczęściej staram się nie ruszać tematów nawiązujących do rzeczy, których nie lubię. Na przykład brokuł. Musiałabym się uprzeć, żeby pojawił się w jakimś moim daniu. Zawsze gotuję w poczuciu, że właśnie tak bym zjadła. Będąc w jakiejś restauracji, czasami zastanawiam się, czy dany szef kuchni naprawdę zjadłby to, co podaje gościom.
A jaki jest Pani styl?
Prawdę mówią... do końca nie wiem. Bardzo lubię połączenia smaków, łamanie ich. Lubię na przykład łączenie słodkich smaków - wychowano mnie w domu, gdzie podawano mięso z żurawiną lub jarzębiną. Do dzisiaj lubię, gdy na talerzu pojawia się sporo takich łamaczy. Poza tym świeżość, użycie produktu. Mam swoje ukochane produkty, na przykład bakłażan. Uwielbiam go co jakiś czas na nowo prezentować. Czasem odnoszę wrażenie, że znów robię to samo, ale nie, bo on dostaje jakieś inne towarzystwo, inny pomysł. Nie lubię do końca wymyślać nowych rzeczy, nie jestem w tym taka górnolotna. Gdy już wezmę na warsztat jakieś rzeczy, to rzeczywiście szukam takich połączeń, które są też smakowo bliskie. Na przykład temat buraka - przez kilka dni krążę wokół niego, myślę, patrzę, analizuję, dopisuję jakiś składnik, potem drugi. Mam tak śmieszną tą swoją intuicję kulinarną, że na przykład nie trenuję dań, nie przerabiam ich, nie sprawdzam. Po prostu wymyślam danie, które sobie opisuję, wyczuję, że będzie dobre, popracuję sobie nad nim w głowie i po prostu wrzucam do kuchni. Myślę, że to też jest fajna rzecz i szczęście. Jest bardzo dużo szefów kuchni, którzy są dobrzy w swoim fachu, ale nikt ich nie zapamięta. Goście będą wiedzieli, że był taki, że było smacznie, ale do pewnego rodzaju historii nie przejdzie, bo brakuje mu intuicji. Mnóstwo chłopaków jest świetnych technicznie, potrafi doskonale coś powtórzyć, są bardzo precyzyjni, są wspaniali i bardzo im tego zazdroszczę, tej wiedzy szczególnie, ale nie wydarza się u nich w restauracjach nic wielkiego. Nie wszyscy są kreatorami czy twórcami, nawet powiem więcej - w większości są odtwórcami, bo nie mają właśnie takiego poczucia, intuicji tworzenia. Nie jest to po prostu w ich charakterze, żeby zrobić coś samemu we własnym zakresie.
Czy kobiece gotowanie w jakiś sposób różni się od męskiego? Czy w ogóle istnieje taki podział?
Mogłabym rozgraniczyć myślenie na to, co się dzieje na świecie i co u nas. Gdyby usłyszały mnie kobiety gotujące w innych krajach, te wielkie szefowe kuchni, to pewnie mocno by zaprotestowały. I miałyby rację. One w swoim wykształceniu, edukacji, bywaniu, praktykach i wszystkim wkoło dorównują temu, co robią mężczyźni. Nieosiąganie jakichś poziomów, miejsca na rynku, na konkursach lub to, że jest ich tak mało, widzą jako pewnego rodzaju wojnę płci. Tak jest za granicą i jest to racja.
Gdyby spojrzeć na nasz rodzimy grunt, to bardzo ważne jest to, że ta tradycja kobiecego gotowania jest czymś, co istnieje od zawsze. Jest to takie rodzinne, najprostsze mamino-babcine gotowanie, ale jest to bardzo ważne. Śmieję się, że jakbym miała policzyć, ile razy gotował dla mnie mężczyzna, to byłoby to raz. Pomijam oczywiście wszelkie restauracje. Ta cała przygoda kulinarna bierze się od strony pań. To one gotują i to domowe gotowanie rzutuje na to, że my w jakiś sposób nie rzucamy się feministycznie ani nie robimy takich rzeczy, tylko mamy swego rodzaju poczucie nakarmienia. Robimy jedzenie, które ma sprawić przyjemność najpierw naszym domownikom, a potem gościom. Nie jest to jakiś popis naszych własnych umiejętności, przekraczanie nowych struktur, tylko nakarmienie i żeby ktoś powiedział "dziękuję". To pochwalenie za nakarmienie jest właśnie chyba jedną z największych nagród, a nie jakieś splendory, konkursy czy wysokie stanowiska. Przynajmniej w przypadku kobiet.
Bardzo często u mężczyzn sous chefem są panie. Są one poukładane, konkretne, wielozadaniowe, świetne wykonawczo, dobre w rządzeniu pracą i czasem, pamiętają o wielu rzeczach jednocześnie, robią to sumiennie i odpowiedzialnie. Kuchnia jest dla kobiet stabilnych emocjonalnie, a przynajmniej ja najbardziej lubiłam z takimi dziewczynami pracować. Zdarzyło mi się mieć zespół całkowicie babski, potem pojawił się jeden rodzynek, który był wspaniały! Praca w tym kobiecym gronie nauczyła mnie, w jakim ja towarzystwie chcę pracować, jakie dziewczyny chcę mieć u boku. Wbrew pozorom równie silne i męskie, nie rozkojarzone, emocjonalnie pogubione czy przewrażliwione, bo taka współpraca się nie uda. To jest praca po żołniersku, ale z humorem trzeba podchodzić do tego. Mężczyźni lubią rywalizację, zdobywać kolejne punkty czy miejsca w rankingu, kobietom jest niezwykle miło, fajnie i też byśmy chciały, ale jesteśmy inaczej wytrzymałe w tym, co robimy i na czymś innym nam zależy.
Tak czy inaczej gastronomia kojarzona jest jednak z mężczyznami. Chodzi mi o podejście do kobiet szefujących w kuchni - czy się ono jakoś zmieniało na przestrzeni lat?
Jest to trochę zabawne, bo faktycznie, kojarzona jest z mężczyznami, gdzie tych kobiet wbrew pozorom jest całkiem sporo.
Wszystko zależy od typu gościa, charakteru, kultury i podejścia. Jeśli w głowie ma zakodowane, że najlepszymi szefami kuchni są mężczyźni, to można sobie tę linę przeciągać. Ja rozpoczęłam to swoje gotowanie i działanie na takim poziomie, gdy szefowe kuchni były pewnego rodzaju zjawiskiem. Były momenty, kiedy za to szefowanie mogły być większe czy mniejsze punkty, w różnych projektach dobrze była widziana obecność kobiety w zespole. Zdarzyła się kiedyś taka sytuacja, że podczas jednego konkursu Francuzi zapytali naszą polską delegację: "A gdzie kobieta?". Okazało się, że czasy teraz są takie polityczno-społeczne, że szybko trzeba było znaleźć jakąś szefową kuchni. Próby jej szukania miały mało wspólnego z klasą i dobrym smakiem. Dla odmiany u kobiet od razu mamy punkty - jeżeli jest restauracja, w której rządzi szefowa kuchni, to od razu u kobiet jest uśmiech i punkt. To jest bardzo fajne. Ładny przykład damskiego wsparcia.
Pozmieniało się to wszystko, teraz już raczej większej filozofii nikt temu nie przypisuje. Raczej jest to już naturalne i ciekawe. Nie ma specjalnych punktów, trochę się wszystko unormowało. Wiadomo, nie ma nas jakoś dużo więcej, panie nie rzucają się na stanowiska. Sprawa jest też taka, że kobiety mają mężów, dzieci, odbierają kogoś z przedszkola, mają kogoś chorego, z kimś trzeba na wakacje pojechać, mają inne role. Nie zawsze mogą być tak samo dyspozycyjne jak mężczyźni.
Mówiąc o różnego rodzaju konkursach, wiem, że zdobyła Pani kilka wyróżnień. Jak takie osiągnięcia wpływają na karierę?
Z mojej perspektywy, a jestem specyficzną osobą, po prostu fajnie wyglądają. Nie lubię rywalizacji, konkursów. Nawet gdy grałam na skrzypcach, nie byłam osobą, która brała udział w takich rzeczach. Nie mam takiego charakteru, potrzeby sprawdzania się z kimś. Nie zdarza mi się stawać w szranki, żeby z kimś się porównać i to mi chyba właśnie zostało jeszcze z muzycznych czasów. To po prostu nie jest mój klimat. Nie jestem miłośniczką adrenaliny, nerwowości, testów, egzaminów. Całe życie przed tym uciekam. Wszelkie przygotowywania do matur, klasówek czy tego typu rzeczy nie sprawiały mi przyjemności.
Są wspaniałe, świetne, dobrze wyglądają, gdy się je gdzieś wpisze, albo przydają się do jakiegoś użycia, ale dla mnie to tyle. Tak bym to określiła. Bardziej budujące dla mnie jest, gdy ktoś mnie zaprosi do jakiejś współpracy, bo uzna, że moja wiedza i smak są takim poziomie, że mogę coś ocenić. Takie rzeczy bardzo lubię. Albo gdy ktoś pamięta mnie z dań, dokonań i smaków. To jest najlepsze wyróżnienie dla szefa kuchni, gdy ktoś go spotyka i mówi, że jakiś czas temu zjadł to, to i to, wymieni te dania i doceni. Myślę, że w tej mojej kuchni właśnie to jest fantastyczne - mogę już nie pamiętać, jakie danie robiłam, jakich składników użyłam, połączeń, ale zapadają one w pamięci gości i po prostu funkcjonują. Nie jestem miłośniczką częstych wymian karty, dlatego że uważam, że tylko co jakiś czas jesteśmy w stanie zrobić danie, które przechodzi do historii, staje się legendą. Wolę zapaść w pamięci nie ze względu na tytuły czy wyróżnienia, a tak praktycznie, fizycznie, realnie.
Wiele Pani podróżowała po świecie. Wielu smaków Pani spróbowała. Te wpływy zagraniczne przyczyniły się jakoś do serwowanych przez Panią dań, czy jednak pozostała Pani wierna polskiej kuchni?
Nie mam czegoś takiego, że pojadę daleko i potem przez tydzień będę robiła dania związane z tą konkretną kuchnią. Dzisiaj się to bardzo mocno wymieszało, sięga się po produkt, przyprawę, technikę, możliwość połączeń. To się najczęściej przywozi z podróży. Tematy i kuchnie to są tak wielkie zagadnienia, że mówienie o niej czy jej stosowanie wymaga ogromnej wiedzy, żeby nie zrobić jakiejś wpadki. Nie wyobrażam sobie, żebym po wizycie w Japonii zaczęła się fascynować i wrzucać do swojej kuchni jakieś ichniejsze rzeczy, czy stała się orędowniczką robienia ramenu. Właśnie nie. Moim zdaniem wymaga to świetnej, pogłębionej wiedzy, zwłaszcza że w dużych miastach są tak wspaniali pasjonaci, którzy wiedzą tak dużo na temat danej kuchni, danego regionu, że potrzeba tu pewnej pokory.
Określenie mojej kuchni było różne, to jest taka kuchnia polska autorska, tak by można określić. Jest to polski produkt, dostawca, rzecz, teren, warzywo - to, co polskie, jest dominujące. Oczywiście mogą się pojawić pasta miso czy mleko kokosowe, jeśli trzeba. Słowo "autorska" było dobrym określeniem, choć dzisiaj wolałabym, żeby mówiono "kuchnia Agaty Wojdy". Cała masa gości zawsze wiedziała, że jeśli przyprowadzi do mnie swojego gościa zagranicznego, to on nie zje typowej ogórkowej czy żurku, ale może znaleźć coś, co będzie miało w sobie zasadę zakwasu z żuru czy tego typu rzeczy. Chodzi o użycie produktu, to jest dla mnie najbardziej charakterystyczne. Kręcę się wokół naszych wzorców.
Jest Pani również felietonistką kulinarną, o czym nasi Czytelnicy doskonale wiedzą. Skąd czerpie Pani swoje inspiracje do tekstów?
Jestem osobą, która wszechstronnie przemyśliwuje wiele rzeczy. Jak gdzieś bywam, dużo rzeczy analizuję i przeżywam. Mam fioła na punkcie obserwowania świata i to dzięki temu znajduję wiele tematów do omówienia. Również dużo wysłuchuję, a przyznam, że jestem bardzo surowo oceniającą, sprawiedliwą osobą. Żartuję sobie, że takie rzeczy czasami powinnam pisać incognito, może wtedy też wiele z nich wartych poważnej dyskusji by wyszło. Dodatkowo czytam, oglądam, sprawdzam, działam. Cała zabawa polega na tym, że włażę na różne tematy, historie. Wiele rzeczy podpowiada mi też intuicja, ciekawość, czy może nawet dociekliwość. Kodowanie w głowie - to też jest fajne, jest to zalążek do tego, żeby o czymś pogadać. Dlatego też czasami wolę mieć jakiś rzucony temat, bo wtedy zaczynam go sobie obmyślać i analizować, a nie znowu kręcić się wokół własnych myśli. Temat z zewnątrz nieraz można bardzo ciekawie obrobić. Fajnie, gdy można w tekście przekazać jakieś prawdy oczywiste, ale jednak nieoczywiste dla innych. Czasami jestem jak detektyw. Trudno mnie przekonać do czegoś, jakichś pomysłów. Zawsze mam bardzo dużo ale. A one biorą się z tego, że ja dużo obserwuję, patrzę na rynek, wczuwam się w gościa i sytuację.
Na zakończenie naszej rozmowy proszę powiedzieć, gdyby mogła się Pani cofnąć do początków swojej kulinarnej kariery, jakie rady by sobie Pani dała?
Ja bym sobie nawet dzisiaj takie rady dała: nie bój się pewnych tematów, staraj się zgłębiać wiedzę, nie musisz robić wszystkiego i współpracuj z innymi. Przede wszystkim jednak: nie bój się! To, a także: próbuj, zgłębiaj temat, nie idź po łebkach. Generalnie nie mam do siebie jakichś innych uwag. Fajnie mi się wszystko potoczyło, było to związane z tym, jaka jestem, jak lubię to robić, jak mi pasuje i ile z siebie dam. Powiedziałabym inną rzecz. Chciałabym, żeby ludzie mieli w sobie taką pracowitość, konkretność, adekwatność. Chodzi mi o to, żeby człowiek sobie nie wyobrażał za dużo, żeby znał swoje miejsce w szeregu i od tego miejsca startował. Nie pchał się na afisze, bo potem ten balon pęka i głupio wygląda. Trzeba robić swoje, być wiernym temu, co się lubi. Próbować pewnych rzeczy, nie wycofywać się, działać.
Powtórzę więc, do siebie bym powiedziała: "Nie bój się i nie marudź".
Agata Wojda, szefowa kuchni