Czym jest jutro...

Czym jest jutro...

Czym jest jutro...

Już ponad pięć lat temu przyjechał do Poznania, choć wcześniej zarzekał się, że może gotować wszędzie, byle nie tam. Z sukcesem prowadzi koncept kulinarny Cucina 88. Współtworzy projekt Poznańscy Kucharze Razem. Jest pierwszym szefem kuchni w Polsce, który z niemal całym swoim zespołem wstąpił do Drużyny Szpiku. Od kilku tygodni z dumą nosi bluzę z "trzema czapkami" Gault&Millau i tytuł Szef Jutra 2017 - Ernest Jagodziński.

 

Jak się ma Twoja drużyna szpiku? Otrzymaliście już potwierdzenie o zarejestrowaniu w poczet potencjalnych dawców? Opowiedz, jak to się działo...

W czerwcu pojechaliśmy dużą grupą - większość pracowników restauracji plus Adam Woźniak, by oddać krew i dowiedzieć się, czy możemy być potencjalnymi dawcami szpiku. Bardzo chciałem, by była to przemyślana decyzja każdego z nas, a nie wymuszona, dlatego, że jest to marketingowo dobre albo że będziemy fajnie wyglądać na zdjęciach. Ta świadomość była najważniejsza. Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto się zdecydował być dawcą po telefonie, że jest ktoś potrzebujący, jest biorca, wycofał się. Dla osoby, dla której znalazło się odpowiedniego dawcę, byłoby to traumatyczne przeżycie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo...

Skąd pomysł na zaangażowanie właśnie w Drużynę Szpiku?

Jest to powiązane z moim życiem osobistym. Z tym, że kiedyś sobie obiecałem, że jeśli moje dzieci urodzą się zdrowe, dam od siebie innym to, co pomoże im uratować życie. To był chyba rok 2003, rozpocząłem nawet odpowiednie procedury, ale były tak zagmatwane, że mi, jako zapracowanemu człowiekowi, na etapie składania wniosku pouciekały jakieś ważne terminy.
Ale zawsze moim marzeniem było oddać komuś szpik. I nie chodzi tylko o to, że chciałbym być mentalnie potencjalnym dawcą, ale by móc faktycznie komuś uratować życie.

Kiedy już opowiedziałeś o swojej idei załodze, ile osób się zgłosiło?

To było około 10-15 osób. Na początku listopada 2016 dostaliśmy karty informujące, że zostaliśmy potencjalnymi dawcami szpiku. Od tej chwili czekamy na telefon. Ale to nie było do końca tak, że był to mój pomysł. Dorota (Raczkiewicz - prezes Fundacji "Drużyna Szpiku" - przyp. red.) robiła u nas jakiś fajny event, Agnieszka, która wówczas zajmowała się marketingiem, wspomniała, że Drużyna Szpiku chciałaby coś zrobić, a ja dorzuciłem, że zawsze marzyłem, by być dawcą. To zbieg zdarzeń i los sprawiły, że udało mi się ten temat w końcu spiąć. Od listopada, podobnie jak inni, czekam na telefon, na moment, kiedy pójdę, by oddać szpik, bo dziś to nie jest już nic skomplikowanego. Wiąże się to tylko z oddaniem krwi i spędzeniu paru godzin na fotelu. I jest po wszystkim. Potem zostaje oczekiwanie, czy wszystko się przyjęło.

Czy nosisz przy sobie także tzw. oświadczenie woli nazywane kartą dawcy organów?

Jeszcze nie, ale myślę o tym. Po śmierci chciałbym zostać skremowany i myślę, że być może moje narządy komuś by się przydały.

Ta odpowiedzialność współczesnego szefa kuchni powinna wychodzić poza ramy lokalu?

Oczywiście. Ja w dużej mierze lubię edukować, mówić o tym, co jest moją pasją, pokazywać produkty, techniki, mówić o tym, co można z nimi zrobić. Moje dzieci zawsze mnie angażują, gdy na przykład są jakieś święta, trzeba piec pierniczki - to tata pomoże.

Nie męczy Cię praca z dziećmi, które są hałaśliwe, zadają mnóstwo pytań, trudno nad nimi zapanować?

Praca z dziećmi odpręża. Pracując w restauracji w pełnym stresie, będąc z dziećmi - odpoczywam. Są zaangażowane, tym bardziej gdy mogą coś poznać. Wiadomo, że taki warsztat nie może trwać dwie czy trzy godziny, maksymalnie godzinę do półtorej. No bo skupienie dzieci wygląda inaczej niż dorosłych. Ale ja mam cierpliwość do dzieci, czasem mniej, czasem więcej, ale widzę, że jeśli się coś pokazuje i mówi o tym, co jest pasją, to człowiek zapomina o stresach, nerwach i takie spotkanie przebiega zupełnie inaczej. Jest formą relaksu, odpoczynku, a przyznam, że czasami ich spojrzenia są jak sygnał wskazujący, że można jeszcze coś innego z danego produktu zrobić. 

Zaskakują Cię swoimi pomysłami?

Dzieci są takimi istotami, które w każdym momencie zaskakują. Teraz będę robił warsztaty dla klasy mojego syna, bo zamiast prac technicznych mają lekcje gotowania. Akurat teraz jest sezon, że dużo mówi się o warzywach. Będzie więc temat warzywny o warzywach, których dzieci jeszcze nie znają, a nie tylko o marchewce i selerze. Będzie więc salsefia, pasternak, topinambur. To są takie gatunki, które mogą je zaskakiwać. A marchewka? Przecież nie zawsze była czerwona. Była fioletowa. Chcę je zaciekawić, bo z marchewki można zrobić fajne ciasto, z warzyw - zupę kremową albo sałatki. Chcę im dać coś, co będą mogły przeżyć - poobierać, pokroić, powąchać, posmakować. Na surowo, a potem albo w zupie, albo w sałatce. Będę to robił w szkolnej kuchni, ale wezmę z restauracji coś, by pokazać im inne sposoby gotowania i przyrządzania potraw.

A Twoje dzieci wykazują talenty w kierunku gotowania?

Córka twierdzi, że będzie kucharzem, syn nie. Szanuję to. Ale powiedziałem mu, że za rok będzie u mnie pracował w restauracji. Natychmiast ripostował: Ale tata, ja nie będę kucharzem! Nie chodzi o to, byś był kucharzem, ale byś nauczył się szacunku do pracy i do tego, jak ludzie muszą pracować, by zarabiać - wytłumaczyłem mu. My, w dzisiejszych czasach, wychowujemy dzieci inaczej niż sami byliśmy wychowywani. Dajemy im praktycznie wszystko, co chcą, by zapewnić im to, czego sami nie mieliśmy.

Jak Ty starasz się je wychowywać?

Analizuję sytuacje. Nie daję im nic na odczepnego, bo mam świadomość, że mam dla nich ograniczony czas, ale z drugiej strony chcę nauczyć innego myślenia o pracy i szanowania ludzi. Ja sam nie miałbym problemu z tym, by pracować, na przykład wywożąc śmieci czy na roli, jeśli miałbym taką pasję. W domu nie musiałem pracować, rodzice nie wymagali tego ode mnie. Ale sam od trzynastego czy czternastego roku życia chodziłem do pracy, zarabiałem i mnie to cieszyło. Może dlatego, że z natury jestem pracowitym człowiekiem i po prostu lubię pracować. A to zbierałem truskawki i wiśnie w Szwecji, czy jagody, pracowałem w hurtowniach napoi, w budowlance, gnój też przerzucałem i nie wstydzę się tego. Chcę wszczepić swoim dzieciom świadomość, że są różne prace i trzeba mieć szacunek do osób, które wykonują ?gorsze? zawody. Do każdego zajęcia trzeba mieć przecież wykształcenie i wiedzę.

Co takiego sprawiło, że zostałeś kucharzem?

Gotowanie interesowało mnie od małego. Moi rodzice jeszcze spali, a ja im szykowałem śniadanie do łóżka. Chusteczkę przewieszałem przez przedramię jak kelner... Nie wiem, skąd to się wzięło. U mnie w domu nikt nie jest zawodowo związany z gastronomią. Moja chrzestna bardzo dobrze gotuje i każdy się śmieje, że poszedłem w jej ślady. Ale ona gotuje tylko w domu. Ma, co prawda, dostęp do większej gamy produktów i preferuje inny sposób gotowania, bo mieszka w Szwecji. Ja jednak nigdy nie rozmyślałem, dlaczego chcę gotować.

Po prostu marzyłem, by uczyć się w szkole na Poznańskiej (Zespół Szkół Gastronomicznych w Warszawie). Chciałem iść do szkoły gastronomicznej, bo moim celem była praca w restauracji, ale nie było wtedy jeszcze mowy o tym, czy chcę być kelnerem, czy kucharzem. Kończąc podstawówkę z bardzo dobrymi wynikami, złożyłem dokumenty do zawodówki, by mieć pewność, że dostanę się do wymarzonej szkoły. Ale moja wychowawczyni wezwała rodziców i spytała, dlaczego pozwalają mi, bym z taką średnią szedł do zawodówki? Twierdziła, że się tam zmarnuję. Rodzice jednak uszanowali mój wybór. Tata, oczywiście, powiedział mi, że drukarz zarabia więcej, więc może drukarzem bym został, bo on sam pracował w poligrafii... A gdy już chodziłem do zawodówki, tak mi jakoś ta wiedza szybko przychodziła, że już po pół roku przenieśli mnie do technikum. Wtedy znowu zaczęła się historia z wzywaniem rodziców, bo pani dyrektor chciała, bym jednak poszedł do liceum, bo jestem wysoki, więc na kelnera bym się nadawał. Tym razem stanęła za mną moja wychowawczyni. W technikum gotowanie zaczęło się na dobre. Trafiłem na praktyki w Marriotcie. Potem zacząłem pracować tam także podczas wakacji. Miałem szczęście do fajnych szefów kuchni, którzy jakby lepili mnie, którzy z roku na rok coraz bardziej tworzyli ze mnie kucharza. To byli Jarosław Uściński i Artur Grajber, którzy pokazywali mi tę najwłaściwszą ze wszystkich dróg. Do końca życia tego nie zapomnę, jak umawialiśmy się, że po maturze przepracuję jeszcze miesiąc. Pewnego dnia Artur spytał mnie, co będę potem robił? ? Będę szukał pracy - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Oni zresztą już kogoś mieli na oku. Po zakończeniu praktyk miałem jeden dzień wolnego, a potem chciałem zacząć wakacje. Zadzwonił Artur Grajber, czy na jeden dzień bym im nie pomógł. Nie byłem chętny, bo miałem już jakieś plany. Ale jeden dzień w sumie... no dobrze. Ale kazał mi ubrać się wodoodpornie - wiedziałem, że idę na zmywak. Po tym dniu na zmywaku zaproponowali mi pracę i już tam zostałem.

Ile lat tam pracowałeś?

Trzy lata. Potem poszedłem do "Sense" Kasi Figury. Później był Westin i "dziewiątki" już jako szef kuchni. Trafiłem na ludzi, którzy wcześniej mnie uczyli. Zespół trochę się wtedy posypał. Chcieli mi pokazać, że rządzić to nie nimi. Nadszedł taki dzień, że jeden nie przyszedł do pracy, drugi zapił, trzeci się spóźnił. W dwie godziny zorganizowałem sobie drugi zespół. Mieliśmy wtedy 100 osób, wydawaliśmy pierwszy brunch. Złożyłem wtedy w te dwie godziny nie tylko zespół, ale też dania. Pokazanie mi, że bez nich nie dam rady, nie wyszło im na dobre. Z żadnym z nich nie utrzymuję kontaktu. Z informacji, które do mnie docierają, wiem, że żaden z nich od tamtego czasu nie zabłysnął, nie posunął się w rozwoju. Do tej pory tkwią na tych samych stanowiskach.

Jakim jesteś szefem, jakim facetem?

Czasami mam za miękki tyłek. Pytasz, czy jestem ludzki? Myślę, że gdybyś porozmawiała z każdą osobą z zespołu, to wiedziałabyś, że traktuje ich jak rodzinę. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. To nie jest tak, że prowadzę dyktatorską kuchnię. Oczywiście, moje zdanie jest najważniejsze, ale też staram się dużo rozmawiać, bo przez te rozmowy wspólnie możemy dużo więcej zbudować. Aczkolwiek wiem też o tym, że ludzie z zespołu mają czasem taką blokadę, by zapytać mnie wprost. Nie wiem, z czego ona wynika. Po prostu tak mają. Nie jesteśmy też po imieniu. Szef to szef. Buduję linię. Po pracy możemy iść na piwo i mówić sobie na "ty". W pracy to co innego. Jest kucharz i jest szef. To buduje pewne relacje i dyscyplinę.

 Łatwo przychodzi Ci delegowanie zadań?

Na początku, jak tu przyszedłem, nie umiałem tego robić. Wszystko brałem do siebie. "Ja zrobię wszystko najlepiej". Każdą porażkę zespołu brałem personalnie. Przeżywałem to strasznie, a z drugiej strony byłem też bardzo wybuchowy, potrafiłem rzucić talerzem, krzyknąć. I wkurzyć się na wszystkich dookoła, a nawet wyrzucić ich z kuchni, bo "ja sobie poradzę sam"... były takie momenty.

Skąd wzięło się obecne wyciszenie? Trenowałeś jakieś sporty, może jogę, by wyrzucić z siebie emocje?

Fakt, trenowałem jogę. Ale największe zmiany spowodowało moje życie prywatne i osoby, które mnie otaczają, jakby też pewna dojrzałość i świadomość samego siebie. Z drugiej strony zmieniłem też podejście do wielu spraw zawodowych, np. do budowania menu. Nie myślę tylko o tym, by mieć jak najdroższy, najlepszy produkt. Patrzę, jak goście przychodzą do restauracji, gdzie chcą się przede wszystkim czuć tak dobrze jak w domu. Mają być potrawy na ich kieszeń, mają przychodzić dla kuchni, dla klimatu - nieważne, czy to restauracja jedno-, czy trzygwiazdkowa. Będąc młodym, człowiek jest ambitny, chce pokazać się jak najlepiej, pokazać jak najbardziej wymyślne dania. Oczywiście, restauracja powinna zarabiać, ale 20 procent dań powinno być tak dobrane, by smakowały każdemu. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest amatorem, tak jak ja, smaków Wschodu. Kuchnia musi być zbalansowana. Tak samo w życiu. Do pewnych rzeczy się dojrzewa. Także do szacunku do innych ludzi - gości czy współpracowników, także do tych, którzy odeszli. Pracuję z zespołem, który nie jest stały, choć jest w nim pięć czy sześć osób, które pracują ze mną sześć lat. Kucharze z tych pierwszych teamów są już szefami kuchni w innych restauracjach.

O kim możesz powiedzieć, że go wychowałeś?

To Tomek Olecki - Concordia Taste, Borys Sikorski - obecnie Pałac Mierzęcin, Artur Szwacki, który jest Head Chefem w Ed Red w Warszawie, Wojtek Bartczak, który od początku ze mną pracował - mówiliśmy o nim "Mistrz jednego talerza", bo jak sobie zaprojektował, to tak musiało być.

Mam takich, którzy mówią o mnie "tato". To chłopaki, którzy pracują jeden w Ilon Hotel, a drugi w nowej restauracji "The Time" przy Młyńskiej w Poznaniu.

Cucina 88 to Ernest...

To miejsce, mimo że nie jest moją własnością, traktuję, jakby nią było. Robić restaurację, ale nie angażować się w nią, to działanie bez sensu. Wszyscy czują, że zależy mi na tej pracy. Właśnie dostaliśmy trzy czapki od Gault&Millau, bo stawiamy sobie cele, które potem realizujemy. Część z nich się nie udała, ale część przerodziła się w sukces. Nagroda "trzy czapki" pokazała, że można bardziej się angażować i realizować marzenia, a przez to motywować zespół, by jeszcze bardziej się starał.

Czy po tylu latach w Poznaniu czujesz się trochę poznaniakiem?

Do Warszawy na pewno bym nie wrócił, i to nie ze względów prywatnych. Od samego początku dobrze mi się tutaj mieszka. Ale z moim przyjazdem wiąże się dziwna historia. Pracowałem wówczas w InterContinentalu i Ziemowit Majewski, który właśnie odchodził, zaproponował mi pracę. Mówiłem, że raczej nie skorzystam, bo mi w Warszawie jest dobrze. Następnego dnia znowu mnie zahaczył. Zażartowałem wówczas, że jak w góry lub nad morze to się przeniosę. Kolejnego dnia znów ten sam temat, więc mu powiedziałem, że jest jedno miejsce, do którego na pewno nie pojadę - to Poznań. Byłem tam raz i nie pojadę. A on na to: "To właśnie Poznań". Ale jak przyjechałem, zobaczyłem, jaki to projekt i co można tu zrobić, zgodziłem się. To była decyzja świadoma, nie tylko moja. Nie jestem człowiekiem, który stawia na swoim jak małe dziecko. Staram się podejmować decyzje wspólnie, tak jak w kuchni rozmawiam z zespołem na przykład o startach w konkursach. Zapytałem, czy na pewno chcecie startować w Wine&Food Noble Night? Potwierdzili, że chcą. Uświadomiłem im, że jak się wygra - jest fajnie, ale gdy się przegra, trzeba przełknąć gorzką pigułkę porażki. Ale zespoły i kelnerski, i kucharzy chcą, byśmy starowali.

Zdobyłeś wiele nagród, wyróżnień, a ostatnio "trzy czapki" G&M. Jakie masz plany na przyszły rok?

Chcemy utrzymać wyróżnienie otrzymane od Gault&Millau. Są też cele związane ze mną i z promowaniem lokalu, między innymi poprzez konkursy. Ja cieszę się, gdy takie osoby jak Tomek, Borys, Artur czy Wojtek i parę innych, wychodząc stąd, zajmują wyższe stanowiska w restauracjach. Jestem dumny, że im się udało, że mogę się nimi pochwalić. Tomek pracował ze mną od momentu otwarcia i widząc, w jakim teraz jest momencie, jestem bardzo dumny! Sporo zawdzięcza też Grzegorzowi Labudzie, sporo zyskał w Pałacu Mierzęcin, potem w Concordii, ale teraz pracuje już na siebie, na własne nazwisko. To fajne uczucie wiedzieć, że w CV wpisują pracę w Cucinie. A co do moich planów...

Jest jeden poważny, ale niech będzie on jeszcze tajemnicą. Mam nadzieję, że się uda go zrealizować. W tej chwili, jako zespół, mamy plan, by zdobyć pół punktu więcej w G&M. Zrobię wszystko, by utrzymać te "trzy czapki", bo jak mówią: "łatwo jest wejść na górę, a trudniej się na niej utrzymać".

A na pewno będzie to trudne zadanie, zważywszy choćby na rynek pracy, który jest w Poznaniu. Zgłaszają się do nas osoby coraz mniej wykwalifikowane. Dlatego postanowiłem wziąć ze szkoły "czyste tablice" do zapisania. Moi kucharze się denerwują, ale ja mam cierpliwość i daję tym osobom nawet miesiąc, by mogły się pokazać. Jedni pokazują się po tygodniu, bo mają już warsztat. A są tacy, którzy potrzebują więcej czasu. Chcę dać im szansę.

Bez czego nie mógłbyś obejść się w kuchni?

Zawsze jest w niej kolendra i limonka. Jest Wschód. I takie produkty, które ja uwielbiam: foie gras, eskalopki, lubię też wyszukiwać ryby - te znane i mniej znane. Sam może nie jem tylu, ile powinienem, ale uwielbiam wyszukiwać ciekawe okazy i z nimi eksperymentować. Uwielbiam ryby. Zresztą moje pierwsze praktyki w Mariotcie miałem na rzeźni, w dziale superzorganizowanym, podzielonym na sekcje, i byłem tam na rybach. Obrabiałem niesamowite ilości dorsza i łososia. Do dziś pamiętam, jak wracałem pociągiem do domu... Ale lubiłem te ryby i lubię do dziś.

Musisz więc wyważać między Twoim Wschodem a tym, co goście lubią najbardziej...

Menu zawsze oddaje część osoby, która je tworzy. Jest w nim to, co my, szefowie, chcemy podawać gościom. Nie wszystkim pasują niektóre zestawienia smaków. Na szczęście, jako część City Parku, mamy możliwość szybkiej zmiany karty, bo sami drukujemy menu, więc gdy zauważamy, że któreś z dań cieszy się zdecydowanie mniejszą popularnością, wprowadzamy korektę. Tworzenie menu to moja domena. Nikt nigdy do niego się nie wtrącał. A wygląda to tak, że kiedy mam złożoną całość, to wysyłam do szerszego grona: do działu sprzedaży, menedżerów, dyrektora i daję im możliwość wypowiedzi, czy może czegoś im w nim brakuje, a może goście o coś pytają? Konsultuję. Ale tylko Ziemowit zgłaszał uwagi - na zasadach: "a może dołożyłbyś coś z drobiu"?

Kto jest Twoim kulinarnym guru?

Jest ich kilku: Alain Ducase, Charlie Trotter, Tetsuya Wakuda. Śledzę klimaty w kuchni azjatyckiej, ale też obserwuję ich funkcjonowanie w kuchni europejskiej, bo ważne dla mnie są poza samym smakiem także wygląd i zapach.

Jak oceniasz naszą gastronomię?

Na pewno bardzo wysoko. W dużej mierze nasze restauracje są na takim poziomie, że w innym państwie miałyby już gwiazdki. Nie mamy ich tylu, ile byśmy chcieli, ale mamy świadomość poziomu, który reprezentujemy. Jestem w Poznaniu pięć lat i patrzę, obserwuję, jak gastronomia kształtuje się w tym miejscu. Tworzą się fajne koncepty. Przed laty było mi łatwiej startować tu z ówczesną wizją i menu, niż byłoby to teraz. Zresztą, było mi prościej tworzyć restaurację, o której już się mówiło. Pamiętam, że gdy przyszedłem do "Cuciny", miałem w rękach CV samych szefów kuchni i zastanawiałem się, co ja tutaj robię? Czy oni będą wiedzieli więcej niż ja? No, ale życie bardzo szybko zweryfikowało to podczas pracy w kuchni. Wiedziałem, że mam przed sobą ?czyste tablice? do zapisania i po kolei uczyliśmy się produktów, technik, smaków i tak dalej, i tak dalej...

Z roku na rok otwierały się kolejne restauracje ze ściśle przemyślanym konceptem, z nowymi smakami. Aż któregoś dnia Sergiusz Hieronimczak wymyślił, żebyśmy coś wspólnie ugotowali. Tak powstał projekt Poznańscy Kucharze Razem - jedyny taki w kraju, który pokazuje także osobom niezwiązanym z gastronomią, jak mocni, jak silni jesteśmy. 

Podobno lubisz kierować się własnym motto. Jakie jest to aktualne?

"Pracuj w ciszy, sukces zrobi szum". To mam w tej chwili wypisane na drzwiach do biura. Swoją ciężką pracą pokazaliśmy, że to prawda. To właśnie widzę z perspektywy "Cuciny", która jest restauracją "na językach" i mówi się o nas w Polsce. I Poznań też jest takim miejscem. Myślę, że jesteśmy fenomenem, tworząc koncepcję, jaką jest Poznańscy Kucharze Razem. Tak samo, jak te kolacje "Na 4 ręce", które robimy w "Cucinie", są bardzo przemyślane, a wokół nich taki marketing, że się o nich i mówi, i szepce. Dla mnie i dla kuchni ten dzień jest jak święto. Wszyscy się na nie cieszą, mimo że wiemy, że będzie nas to kosztowało dużo pracy. Dla mojego zespołu jest to szkolenie, bo przyjeżdża jeden, drugi szef kuchni, który pokazuje swój koncept dania, pracy w kuchni. Staram się jak najwięcej osób delegować do tego, by uczyli się od niego. Niech czerpią od innych - jestem jak najbardziej za. Choć w tyle głowy pojawia się taka myśl: kurczę, może on jest lepszy? Ale chcę, by ci ludzie, może za jakiś czas, docenili, że chcę, by się kształcili, jeździli na staże, żeby wspominali to miejsce, ?Cucinę?, jako swoją kuźnię.

Jak oceniasz swój team?

Ten rok pokaże, czy to naprawdę dobry zespół. Są wspaniałym zespołem, a teraz w swoich rękach mają też "trzy czapki". Ja także potrafię już doskonale delegować uprawnienia, co więcej ? coraz chętniej to robię. Trzon, 4-5 osób, jest dojrzały.

Cieszy mnie, że są świadomi miejsca, w którym pracują. W zeszłym roku dostaliśmy "dwie czapki". Chyba nie do końca to czuli. Teraz znaleźli się w mniejszym gronie posiadaczy "trzech czapek" i zrozumieli odpowiedzialność funkcjonowania w bardzo elitarnym gronie w dość trudnej, bo wyjątkowej restauracji. "Cucina" jest też restauracją hotelową. Mamy śniadania, a także bar. Obsługujemy wszystkie obecne tu, w City Parku, koncepcje, a także nasze rezerwacje i kolacje - żyjemy innym życiem niż hotel, ale ta kuchnia obsługuje wszystkie elementy hotelu. Niewiele jest takich miejsc jak to. Zresztą, przed nami ciężki tydzień, chyba najcięższy w historii "Cuciny", tyle mamy rezerwacji, ale "jak nie my to kto"?

ERNEST JAGODZIŃSKI

szef kuchni restauracji Cucina 88

Szef Jutra 2017